Zdjęcie: Pixabay
11-06-2025 09:42
Wczoraj Łukaszenka opowiedział o „spisku kartoflanym”, który - jak twierdzi - miał na celu sztuczne wywołanie niedoboru ziemniaków w kraju. Według Łukaszenki, winni byli niektórzy urzędnicy i osoby związane z sektorem rolnym, którzy „przetrzymywali ziemniaki”, by pokazać negatywne skutki jego ingerencji w mechanizmy cenowe. Jak wyjaśnił, „ziemniaków wystarczało, ale ktoś ją przetrzymał, żeby pokazać: Łukaszenka się wtrącił, to teraz brakuje. A jak z kajdankami przyszedł, położył na stół – to się znalazła”.
Mimo tych zapewnień, jeszcze w maju sam dyktator przyznał istnienie deficytu i tłumaczył go chęcią rolników do zysku poprzez sprzedaż plonów do Rosji. W odpowiedzi Rosjanie, w tym przedstawiciele tamtejszego rynku warzyw, obalili tę wersję, wskazując na skutki nieurodzaju z 2024 roku jako główną przyczynę niedoboru. To, że nerwowo Łukaszenka odczuwa skutki niedoboru ziemniaków, było już widać wyraźnie jeszcze przed wizytą gubernatora eksklawy królewieckiej w Mińsku.
Jednocześnie 27 maja białoruskie władze niespodziewanie zniosły zakaz importu ziemniaków, cebuli, kapusty i jabłek z krajów „nieprzyjaznych”, w tym wszystkich państw UE, co określono jako „odpowiedź na sankcje”. W tle tych działań pojawił się szerszy problem – skuteczność pomocy państwowej dla białoruskiego rolnictwa. Z wewnętrznego raportu Komitetu Kontroli Państwowej, do której dotarł opozycyjny BELPOL, wynika, że wsparcie warte prawie 7,8 miliarda rubli w 2024 roku przyniosło zaledwie 46 kopiejek zysku netto na każdy rubel dofinansowania. Dla porównania, by gospodarstwa mogły się rozwijać i utrzymać płynność finansową, potrzeba przynajmniej dwukrotnie większych efektów.
Autorzy raportu krytykują sposób rozdzielania środków, który zależy wyłącznie od decyzji lokalnych władz, bez ogólnokrajowych standardów. Przykłady skrajnie nierównych wydatków – jak 0,2 mln rubli na nasiona w Brześciu przy 10 mln w Witebsku – pokazują brak strategii. Nadto wiele dodatków dla producentów, np. za bydło czy wełnę, w niektórych regionach w ogóle nie było wypłacanych. Z 509 gospodarstw podległych Ministerstwu Rolnictwa, połowa przynosi mniej niż 5% rentowności, a 179 działa ze stratami sięgającymi nawet −81,8%.
Za przykład rażącej niegospodarności posłużyło gospodarstwo „Michałinski” z obwodu mohylewskiego, które dostało sprzęt z budżetu, ale nie było w stanie go przygotować do sezonu i musiało korzystać z pomocy innych, również opłacanej przez państwo. Długi to plaga, której nie zdołało powstrzymać nawet specjalne „Agencja Zarządzania Aktywami". Od 2016 roku państwo próbowało ratować zadłużone gospodarstwa, przekazując je pod nadzór Agencji. W ciągu ośmiu lat do agencji trafiło 273 przedsiębiorstw, z czego tylko 8 całkowicie spłaciło długi. Większość nadal boryka się z niestabilnością finansową, a 33 zostały zlikwidowane. W sumie przekazano agencji zobowiązania na 1,5 miliarda rubli, z czego odzyskano tylko 127,7 miliona.
Łukaszenka wezwał, by „uprawiać tyle, by starczyło i nam, i Rosji”, ale za tymi słowami nie idzie realna poprawa struktury wsparcia. Raport kończy się propozycjami gruntownej reformy – oceną efektywności pomocy, stworzeniem zautomatyzowanych systemów monitorowania, optymalizacją wsparcia dla tych, którzy dostają więcej niż 50% swoich przychodów z budżetu oraz przenoszeniem dobrych praktyk z gospodarstw efektywnych do tych słabszych. Wszystko po to, by skończyć z sytuacją, w której – jak to ujął Komitet – „pomoc nie przekłada się na poprawę efektywności, a tylko sztucznie podtrzymuje życie gospodarstw funkcjonujących na granicy bankructwa”. Pytanie, czy rozkręcony właśnie przez Łukaszenkę "spisek" nie będzie wstępem do fali nowych represji, tym razem w rolnictwie, pozostaje na tę chwilę otwarte.